... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Może powinno mnie to było wzruszyć, gdy ja tylko stwierdziłem zupełny brak pokory… „Nie mam żadnego prawa — ciągnąłem dalej — po prostu zainteresowało mnie to. Pani Fyne — za dużo by mówić o tym, jak do tego doszło — opowiadała mi o pani, opowiadała… wiele.” „Na pewno opowiedziała prawdę” — przerwała nagle Flora nieoczekiwanie ochrypłym głosem. Suknię, którą miała na sobie, dała jej pani Fyne. Naturalnie spojrzałem na nią. Nie mógł to być dar otrzymany w ostatnich czasach. Suknia była obcisła, czarna, z fiołkowymi jedwabnymi wyłogami pokrytymi deseniowym tiulem i bynajmniej nie wyglądała świeżo, prawie że była wytarta; podkreślała szczupłość Flory, a jej półżałobny charakter dobrze pasował do bladej twarzy, wśród której tylko czerwone, nieskore do uśmiechu usta zdawały się płonąć gorącą, żywą krwią i namiętnością. Mały pan Fyne jakoś bardzo długo nie wychodził z hotelu. Czyżby przekonywał, pouczał, napominał? Czyżby odkrył w sobie zdolności i zamiłowanie w tym kierunku? Albo też może głęboka niechęć do całej tej historii kazała mu zbliżać się do sedna sprawy klucząc i intrygując tylko kapitana Anthony, tego opatrznościowego człowieka, który jeśli lada chwila spodziewał się dziewczyny, musiał być jak na torturach i zapewne wyskakiwał ze skóry z niecierpliwości, aby jak najprędzej ujrzeć za drzwiami swego szwagra. Jak się to stało, że nie mógł prędzej pozbyć się Fyne’a? Niekoniecznie od razu musiałby go wyrzucić przez okno, ale mógłby się posłużyć innym śmiałym sposobem. Z pewnością Fyne’owi nie udało się wpłynąć na niego. Nie miałem wszakże wątpliwości, że Anthony był człowiekiem, który ulega wpływom. Dziewczyna stojąca przede mną na chodniku była tego najwymowniejszym dowodem — i to nawet dość wzruszającym. W pewnej chwili nasze błądzące tu i ówdzie spojrzenia spotkały się. Było coś komicznego w całej sytuacji, w tej biednej dziewczynie i we mnie samym, gdy tak razem czekaliśmy na szerokim chodniku koło narożnej piwiarni na wynik śmiesznej misji pana Fyne. Ale gdy komiczne sprawy są sprawami ludzkimi — szybko stają się przykre. Tak, Flora była bardzo niespokojna. Zastanawiałem się, czy to bolesne napięcie jej oczekiwania płynęło — powiedzmy to otwarcie — z uczucia głodu czy miłości. Odpowiedź wzbudziłaby zapewne zainteresowanie kapitana Anthony. Co do mnie, w obecności młodej dziewczyny mam zawsze wrażenie, że marzenia o miłości — tak samo jak kojące tajemnice wiary — są nie do przezwyciężenia i że nigdy, przenigdy ani mężczyźni, ani kobiety nie rządzą się rozumem. Jakież mogłoby to być uczucie z jej strony? Przypomniałem sobie ton, jakim przed chwilą powiedziała: „Tego wieczoru przyjechał kapitan Anthony.” I zważywszy, jakie znaczenie miał w tym zestawieniu przyjazd kapitana, zdziwił mnie spokój, z którym mogła mówić o tym fakcie. Przyjechał do domu państwa Fyne. Wieczorem. Znałem ten późny pociąg. Zapewne kapitan przyszedł piechotą ze stacji. Była już bardzo późna pora. Nieomal widziałem ciemną, niewyraźną postać otwierającą furtkę od ogrodu. A gdzie ona była? Czy widziała, jak wszedł? Czy była gdzieś w pobliżu i czy, nic nie przeczuwając, słyszała na wyłożonej kamiennymi płytami ścieżce wiodącej do drzwi domu jego kroki niosące jej przeznaczenie, jej los? W mroku nocy, której grozę i ciemności zwiększał dla niej jeszcze cień śmierci, przybysz musiał jej się wydać zbyt obcy, zbyt daleki, zbyt nieznany, by wywrzeć na niej wrażenie siły żywotnej — tej siły, z jaką mężczyzna może zaważyć na losach kobiety. Spojrzała ku drzwiom wejściowym hotelu; wzrok mój podążył za jej spojrzeniem i oczy nasze raz jeszcze się spotkały, tym razem umyślnie. Powstawało między nami niepewne, jakby próbne zbliżenie. Spytała z prostotą: „Pan czeka, aż pan Fyne wyjdzie, prawda?” Musiałem przyznać się, że czekałem na wyjście pana Fyne. To wszystko. Nie miałem mu nic do powiedzenia. „Wczoraj dowiedział się ode mnie wszystkiego, co miałem mu do powiedzenia — dodałem znacząco. — Właściwie im obojgu. Wysłuchałem również wszystkiego, co oni mieli do powiedzenia.” „O mnie?” — szepnęła. „Tak. Rozmowa toczyła się o pani.” „Ciekawa jestem, czy opowiedzieli panu wszystko.” Jeżeli ona zastanawiała się nad tym, nie mogłem i ja o tym nie pomyśleć. Ale nie powiedziałem jej tego, tylko uśmiechnąłem się. Zasadniczą sprawą było powiedzenie wszystkiego kapitanowi Anthony. Ale byłem spokojny, że dobra siostra zadba o to. Czy można było jeszcze coś wyjawić — jeszcze jakieś nieszczęście, jeszcze jakieś rozczarowanie, którego ofiarą była ta dziewczyna? Wydawało się to niemal nieprawdopodobne, trudno to było sobie nawet wyobrazić. Co mnie w niej najbardziej uderzyło, to jej opanowanie — chyba tak to należy nazwać. Nie mógłbym powiedzieć, czy rozumiała, co zrobiła; zastanawiałem się nad tym. Była nie tyle nieodgadniona, co obojętna; i nie wiedziałem, czy ją za to podziwiać, czy wykreślić z mych myśli jako bierną ofiarę okrutnego niepowodzenia. Spoglądając wstecz ku tej chwili, gdy po raz pierwszy na drodze koło kamieniołomu mieliśmy sposobność rozmawiać ze sobą, musiałem przyznać, że były w niej pewne cechy, które wydawały się problematyczne. Nie wiem dlaczego, wyobraziłem sobie kapitana Anthony jako człowieka niezdolnego do inicjatywy; nie dlatego, żeby był obojętny, ale z powodu tej szczególnej nieśmiałość wobec kobiet, która często chodzi w parze z instynktami rycerskimi, z głęboką potrzebą przywiązania i wielką stałością uczuć. Tacy ludzie łatwo się wzruszają. Spotkawszy się z najmniejszą zachętą, korzystają z niej skwapliwie, z lekkomyślnością człowieka wygłodzonego. To tłumaczyło nagłość tej miłosnej intrygi